TAKE ME TO WONDERLAND!! || BLACK&WHITE 70s




Słyszeliście o pojęciu "guilty pleasures"? Nie ma ono jeszcze polskiego odpowiednika, ale w wolnym tłumaczeniu można rozumieć je jako "grzeszne przyjemności". Jednak wbrew pozorom nie chodzi o nic nieprzyzwoitego, jedynie... wstydliwego. Wstydliwego, lecz nie w obiektywnym znaczeniu tego słowa. Ok, już wyjaśniam, bo widzę, że zamiast wprowadzić Was w temat coraz bardziej wszystko motam.

"Guilty pleasures" to czynności, przyjemności, rozrywki, którym lubimy się oddawać, ale wstydzimy się do tego przyznać przed innymi ludźmi, ba nawet przed bliskimi i ukochanymi. Typu oglądanie "Mody na sukces", jedzenie rękami rzeczy, które się do tego nie nadają, przeglądanie godzinami zdjęć kucyków w Internecie, tańczenie do disco polo, gdy nikt nie patrzy. Śpiewanie do lakieru do paznokci, podglądanie sąsiadów itp.
Ja oczywiście również mam kilka moich ulubionych guilty pleasures, którym oddaje się w momentach, gdy nie mam ochoty na robienie niczego konstruktywnego. Uważam, że od czasu do czasu, takie ogłupiające zajęcia mogą zdziałać wiele dobrego. Nie można ciągle działać na najwyższych obrotach, ciągle zasypywać umysłu nowymi informacjami do przyswojenia. Wtedy właśnie sięgam po moje "guilty pleasures"
Na pewno jesteście ciekawi, cóż takiego okropnego wyprawiam. Do niektórych rzeczy za nic w świecie się nie przyznam, ale kilkoma (z bólem serca, ale i nadzieją, że Was rozbawię) się z Wami podzielę. A czemu akurat dziś? Bo cały weekend minął mi pod znakiem "guilty pleasures". Przez jedną z nich zarwałam całą noc! Mianowicie... uwielbiam książki dla nastolatek! Nie wszystkie, ale dajcie mi a) wielką miłość złego chłopca i grzecznej dziewczynki b) rozwydrzone nastolatki, które balują za hajs rodziców c) nastolatki uwikłane w intrygi, tajemnice i kryminalne sprawki d) nastolatki w alternatywnej rzeczywistości, w której muszą się mierzyć z nieznanym światem, super mocami i potworami, a będę w siódmym niebie! Siądę z taką powieścią o 23 i pochłonę 600 stron do 4 nad ranem z wypiekami na twarzy, kręcąc się po łóżku/fotelu jakbym miała owsiki i pisząc w międzyczasie pełne emocji wiadomości do przyjaciółki.
W nocy z soboty na niedzielę przeczytałam ostatnią część sagi "After" i mój świat legł w gruzach! Nie mam już na co czekać, historia się skończyła, a zły i zarazem boski chłopiec jest tylko bohaterem literackim. W rozpaczy o 4 nad ranem troszeczkę pomogły paszteciki mojej Mamy, ale poczułam się podobnie jak wtedy, gdy przeczytałam ostatnią część "Harrego Pottera" albo obejrzałam ostatni odcinek "Gotowych na wszystko". Jakby ktoś mi zabrał kawałek mnie. I to wszystko przez książkę, o której nawet nie chciałam mówić. Na pytania: "oo, co czytasz?" zawsze spuszczałam wzrok i bąkałam pod nosem "a taką tam obyczajówkę".
Druga grzeszna przyjemność, to oglądanie filmów telewizyjnej produkcji opartych na faktach. Znacie ten typ? Szesnastoletnia dziewczyna dowiaduje się, że została adoptowana, jej brat jest hermafrodytą, a ojciec trzyma w piwnicy cztery  niewolnice, które ciągle rodzą dzieci. Matka oczywiście o niczym nie wie i z radością gotuje obiadki. Albo też ma swoich niewolników - to już zależy od filmu. A raczej "prawdziwej historii".
Moja przyjemność rozciąga się jeszcze na długo po obejrzeniu filmu, bo zazwyczaj googlam, jak główni bohaterowie wyglądają naprawdę i czytam artykuły prasowe na dany temat. Tak też było wczoraj wieczorem.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Film o niewolnicach w piwnicy idealnie zrównoważył wyidealizowaną bajkę o wytatuowanym chłopcu śmiertelnie zakochanym w sierotce Marysi i w końcu stwierdziłam, że rzeczywistość nie jest wcale taka zła. Bo może nie mam pałacu i nie mieszkam w Nowym Jorku, ale nie mam też dysfunkcyjnej rodziny w postaci brata hermafrodyty i ojca z zamiłowaniem do łańcuchów i piwnic. A Mama robi najlepsze paszteciki na świecie. Z pieczarkami, a nie z dziećmi sąsiada.



____________________________________________________________________________



Chciałoby się powiedzieć, że robię się nudna z tą czernią i bielą, ale nie, wcale nie jestem nudna! Jestem konsekwentna. Skoro chwilowo najlepiej się czuję w takiej kolorystyce, to po co wplatać inne barwy? Dziś moja luźna interpretacja najpopularniejszego trendu tego lata - lat 70. Jak widać nie trzeba być całym w kwiatach i zwiewnych koronach, by być "dzieckiem kwiatów".

T-shirt - Karl Lagerfeld
Spodnie / Jeans - Zara
Buty / Shoes - www.ecelebrity.eu
Torebka / Bag - Furla