SHE KNOWS EXACTLY HOW TO TANTALIZE! || DIY "DRESS"




Byłam wczoraj w Empiku i wpadło mi w oko minimum 20 książek. Średnia cena książki to 40 zł, a zdarzają się i takie po 50 czy 60 zł, a nawet więcej. Nic więc dziwnego, że statystyczny Polak czyta rocznie 1 książkę! Bo kogo stać na kilka książek miesięcznie?! I tak, wiem, że są biblioteki. Ale po pierwsze - nie ma przyjemniejszego widoku w domu niż półki pełne książek. Po drugie - nie ma przyjemniejszego zapachu niż nowa książka. Po trzecie to chyba oczywiste, że książkę chce się mieć na własność, a nie na chwilę? Można dzięki temu wrócić do niej w dowolnym momencie, przypomnieć sobie ulubioną sentencję. Po prostu cieszyć się jej obecnością. Bo przecież "dom bez książek to jak ciało bez duszy".
Ale jak to ciało ma mieć duszę, skoro dusza taka droga? Książki to kultura, coś co rozwija społeczeństwo, uczy je, kształtuje. I kosztują po 40 zł za sztukę. Naprawdę?! Przecież to koszt obiadu dla wielodzietnej rodziny. Połowa rachunku za wodę. Dwa razy rachunek za śmieci. 
Nie zawaham się powiedzieć, że taka cena książek wskazuje na to, iż są one towarem ekskluzywnym! Bo na ile taka książka starczy? Góra na tydzień. Jeśli ktoś czyta codziennie i poświęca temu ok. godzinę, to góra na 4-5 dni. Zatem zapalony czytelnik potrzebuje ok. 6 książek na miesiąc, których łączna kwota to ok. 240 zł. Przecież to absurdalnie wysoka kwota za coś, co jest narzędziem do nauki i/lub rozwoju. Może i większość książek w tych czasach bardziej bawi niż uczy, ale przecież to też ważny element życia. Po za tym nawet najgorszy Harlequin rozwija wyobraźnię i uczy ortografii! 
Oczywiście z Empiku wyszłam z pustymi rękoma, kolejnymi pozycjami na liście książkowego "must have" i zirytowaniem, że nie ma jakiś dofinansowań na książki. Albo że nie są po prostu tańsze. Zwłaszcza, że autor na jednym sprzedanym egzemplarzu zarabia ok. 2 zł. A reszta idzie do kieszeni wydawcy, który w naprawdę małym stopniu przyczynił się do powstania dzieła. 


_________________________________________________________________________________



Uważam golf za bardzo kobiecą i zmysłową część garderoby. Jeśli tylko nie jest za gruby, dobrze opina ciało (ale nie za bardzo) i jest czarny, biały, czerwony lub w paski, to naprawdę robi oszałamiające wrażenie. Dużo większe niż nie wiem jak kuszący dekolt. Lubię go w wersji z cygaretkami i balerinami - trochę jak Audrey Hepburn. Ale żeby było po mojemu, to wybieram baleriny z ćwiekami albo pomponami. Lubię w wersji z podartymi jeansami, botkami na obcasie i jeansową kurtką. Rewelacyjnie też wygląda do skórzanej midi i szpilek. Mini i trampek. Pod marynarkę i sam. Chwilowo ostał mi się już tylko ten czarny, ale na pewno kupię resztę wyżej wymienionych, bo nie wyobrażam sobie bez nich jesieni!
A dziś przedstawiam Wam golf w wersji glam. Na sukienkę. I spódnicę. Tak, bo to wcale nie jest jednoelementowy look. To "sukienka" moich marzeń, którą stworzyłam właśnie za pomocą aż trzech elementów - prostego czarnego golfu, prostej czarnej sukienki midi oraz transparentnej spódnicy z tiulu. Szukałam takiego "cudu" od nie wiem kiedy, aż w końcu stworzyłam ją sama z tego, co miałam w szafie. Zaoszczędziłam i czas i pieniądze, a zyskałam kreację z moich snów. Mogłabym ją nosić codziennie!


Golf / Turtleneck - New Look
Sukienka / Dress - Bershka
Spódnica / Skirt- NN
Buty / Shoes- NN
Okulary - Gucci