Zabierając się za pisanie tego posta i myśląc sobie o tym, jak dużo mam rzeczy do zrobienia i jak męczący (a zarazem satysfakcjonujący i wspaniały) jest początek tego roku, uświadomiłam sobie, że od 30 grudnia nie przeczytałam ani 1 strony książki. Ani jednego zdania! Nawet nie kupiłam żadnej książki w styczniu, a to już zakrawa o zbrodnię.
Po prostu, gdy już skończę robić moje milion rzeczy, to czuję się, jakby mój mózg okalała wielka, zmęczeniowa mgła i nie jestem w stanie sięgnąć po żadną lekturę. Moja wyobraźnia nie byłaby skłonna podołać dalszej pracy i wytworzyć w moim umyśle obrazów na podstawie czytanego tekstu. Już teraz pisząc te słowa (jest dopiero godzina 18:00, a ja mam przed sobą jeszcze obróbkę zdjęć, wieczorne ogarnięcie maili, Insta i FB oraz oczywiście ogarnięcie siebie, psa i przygotowanie do następnego dnia) czuję opór ze strony moich zwojów mózgowych. Doszło do tego, że czasami marzy mi się praca fizyczna, żebym choć na chwilę mogła przestać myśleć, tworzyć i kombinować. W tym momencie najchętniej poszłabym na spacer! Może porządne dotlenienie komórek by mi pomogło. Chociaż na tyle, żebym mogła obejrzeć jakieś ambitne kino, a nie "historie z życia wzięte" na Canal+.
Tak, guilty pleasures znowu wzięły nade mną górę. "Top" ostatnich dni to filmy o tym, że ktoś kogoś porywa i trzyma w piwnicy. Nie wiem czemu, ale to bardzo popularne w Stanach. Taki chyba nowy sport narodowy. Stworzyć sobie bunkier, porwać jakąś dziewczynę i prowadzić z nią wyimaginowane życie w podziemiach. W czołówce plasują się też filmy o nastolatkach doświadczających cyberprzemocy. Albo domowej przemocy, co z kolei budzi w nich morderców. I fabuła wcale nie jest tu najstraszniejsza. Najstraszniejsze jest to, że ja to oglądam, bo nie jestem w stanie przyswoić już nic mądrzejszego i bardziej frapującego. Oczywiście chodzę wciąż do kina na ambitniejsze dzieła (polecam "Joy" i "Big Short", a zwłaszcza rolę Christiana Bale'a!), ale te nieambitne nie powinny w ogóle mieć miejsca! Życie nie może zmuszać człowieka do ogłupiania się kinem klasy B. Tak się moje Drogie Życie po prostu nie robi!
_________________________________________________________________________________
Kiedyś myślałam, że czerń i dość mroczny klimat to mój znak rozpoznawczy, a teraz coraz częściej uważam, że to printy są moim konikiem.
Czarno-białe, grube, poziome paski to klasyka, ale mają w sobie coś, co zawsze przykuwa moją uwagę. Są takie... wyrafinowane. A futro w czarno-białe paski - nie mogłam wymarzyć sobie nic lepszego!
Jednak samo futro w zestawieniu z total black lookiem wyglądało za mało wyraziście. Postanowiłam więc zaszaleć i zestawiłam je z botkami w panterę. Od teraz to moje ulubione połączenie. Nosiłam już te botki z sukienką w pasy oraz oversizowym swetrem w pasy. Jest moc za każdym razem!
ENGLISH
I thought that black is my hallmark, but I play with prints so often, that I started to think print mixing defines me.
Black and white, horizontal stripes are classic, but also eye catching. I consider this print as very... sophisticated. And monochrome striped fur is exactly what I was searching for. I couldn't find anything better!
At first I wore it with total black, but it was too common for my standards. So I tried leopard print booties and immediately felt in love with this match. Since this outfit I wore my booties also with striped dress and striped oversize sweater and everytime it was just great.
Futro / Faux Fur - Mango (podobne TUTAJ / similar faux furs HERE)
Golf / Turtleneck - Zara (podobne TUTAJ / similar turtlenecks HERE)
Spodnie / Jeans - H&M (podobne TUTAJ / similar black jeans HERE)
Botki / Booties - Zara (podobne TUTAJ / similar booties HERE)