Oglądam nowoczesną wersję "Dynastii" na Netflixie. Nie mogło więc obyć się bez wpływu tego "dzieła kinematografii" na moje stylizacje i zakupy. Co prawda nie jestem zachwycona kreacjami ukazanymi w serialu, niczyj styl mnie nie zachwyca, ale wychwytuję pojedyncze perełki, które mnie inspirują. Oczywiście najbardziej mi się podoba, że bohaterowie od rana do nocy wyglądają jak na najważniejszy bal w ich życiu. "Zwykła" kolacja, czy lunch wiążą się z sukniami z jedwabiu, piórami, cekinami i ogólnym przepychem - czyli tym, co w modzie uwielbiam.
Dobrze wiecie, że wyznaję zasadę, że "życie jest za krótkie na nudne ubrania". Nie mam zamiaru czekać na jakąś "okazję", by założyć to, co mi się podoba i na co mam ochotę. Dlatego też w czwartkowy wieczór idąc do restauracji na kolację i kilka koktajli odziałam się w kieckę, którą widzicie w dzisiejszym poście.
Polowałam na dokładnie taką suknię od minimum 5 lat. Głęboka, soczysta zieleń, do ziemi, z głębokim dekoltem. Wiecie, jak trudno jest taką znaleźć?! W końcu "z odsieczą" przyszła mi Zara. Prawie jak zawsze. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Zara to nie jest poziom "Dynastii", ale co ja zrobię, że ma najciekawsze projekty? Oczywiście poza najlepszymi domami mody, ale nie stać mnie na sukienkę za 20 000. Często sięgam po projekty polskich marek, ale niestety ani w ofercie moich ulubionych, ani tych nowo poznanych, nigdy nie znalazłam dokładnie takiego projektu, jaki miałam w głowie.
Jestem również świadoma faktu, że coraz więcej osób stawia na "slow fashion", czyli zrównoważoną modę. Zakupy są przemyślane, dobre jakościowo, z biodegradowalnych i naturalnych materiałów (chociaż niekoniecznie ze skóry naturalnej, czego akurat ja nie umiem pojąć), produkty nabywane najlepiej u lokalnych przedsiębiorców. O ponadczasowym fasonie, w założeniu mające służyć przez długie lata i pasować do wielu rzeczy i na wiele okazji.
Jeśli ktoś potrafi w ten sposób komponować swoją szafę, idąc przy tym na wiele ustępstw, to naprawdę podziwiam i popieram. Czemu mowa o ustępstwach? Bo wciąż niewiele jest marek tworzących w duchu slow fashion, które robią to naprawdę zgodnie z jego założeniami, a do tego robią to dobrze. Oferta jest ograniczona, projekty raczej dla osób, które traktują modę użytkowo, a nie artystycznie.
Czyli wydawałoby się, że nie dla mnie. Jednak wbrew pozorom w wielu kwestiach stosuję się do założeń "powolnej mody". Buty kupuję najczęściej u polskich producentów, ręcznie robione, z wysokiej jakości skóry naturalnej. Tak samo np. skórzane kurtki - wybieram rękodzieło wytwarzane w Polsce. Jeśli chodzi o torebki i dodatki typu okulary, apaszki, to w 90% decyduję się na marki luksusowe, w 10% na niezależne polskie marki, często niewielkie manufaktury, w których produkty również tworzone są ręcznie. Gdy kupię jedną torebkę lub jedną parę okularów, to na lata. Wręcz na całe życie. Powyższych nigdy nie kupuję w sieciówkach. Tak samo jak nie kupuję biżuterii z metali nieszlachetnych, sztucznych pereł etc. Po co mi badziew, który po dwóch użyciach zaśniedzieje? Nie muszę mieć 100 par "modnych" kolczyków w sezonie. Albo od razu biec za trendem, gdy jakiś się pojawi. Wolę obserwować i zdecydować się na jedną i porządną rzecz, niż mieć szuflady wypełnione po brzegi byle czym.
Właśnie - trendy. Obserwując mnie na pewno wiecie, że za nimi też nie podążam ślepo. Jeśli jakiś trend mi się nie podoba, to po prostu go olewam. A jeśli lubię rzeczy "niemodne", to je noszę. Moda jest dla mnie, nie ja dla mody. Dzięki takiemu podejściu również bliżej mi ideologii "slow fashion" niż "fast fashion". Pomimo, że czasem "zgrzeszę" i kupię coś w sieciówce.
Czemu wciąż decyduję się na sieciówki? Bo mają najbogatszą ofertę. Potrafią zaskoczyć projektem. A do tego dany projekt kosztuje 200-500 zł, a nie 2000 -5000 zł. W sieciówkach kupuję zazwyczaj tzw. "zachcianki". Coś, co mega mi się podoba, czego nie ma w ofercie niezależnych marek. A także rzeczy, których nie będę nosić za często, a które chcę mieć w swojej szafie. Jak na przykład dzisiejsza sukienka. Co z tego, że to sieciówka, skoro będzie wisiała w mojej garderobie co najmniej przez najbliższe 5 lat? Zapewne założę ją 2-3 razy do roku. Nie jest to wymagający materiał, więc wypiorę ją w domu, nie korzystając z pralni chemicznej. Do tego pewnie pożyczę ją mojej mamie, czy przyjaciółce. Jeśli będę musiała iść na wesele, czy inne przyjęcie wymagające stroju wieczorowego, to zamiast kupować nową kreację, sięgnę do szafy i gotowe. Zwłaszcza, że nie mam najmniejszego problemu z wykorzystywaniem jednej sukni kilka razy. Mogę założyć ją na parę wesel, Christmas Party, wieczorowy event.
Dlatego też nie zgadzam się do końca z popularną tezą, że kupowanie w sieciówkach to zło, najgorszy rodzaj konsumpcjonizmu. Wszystko zależy od tego co się kupuję i jak się z tego korzysta. Jak zawsze - wszystko trzeba robić z głową. Bardzo nie lubię skrajności w osądach i ideologiach, bo wtedy nietrudno o hipokryzję i brak logiki. Ciągle widzę osoby, które niemalże walczą o "slow fashion", a następnego dnia reklamują jakieś wątpliwej jakości "projekty", bo dostają za to kasę. Albo ciągle pokazują coś nowego, bo również się im za to płaci. W takich okolicznościach nie mają prawa wytykać nikomu konsumpcjonizmu. Ani kreować się na światłą osobę naprawiającą świat.
Dziś tematem przewodnim posta nie będzie butelkowa zieleń i porady "co, jak, z czym i gdzie" - do niej wrócę niebawem, w bardziej złożonej stylizacji. Tutaj są same "klasyki" i "pewniaki". Sukienka, która bez niczego zrobiłaby efekt "wow". Pozłacana (srebro 825 pozłacane 25k złotem) biżuteria polskiej marki Sotho, która swoją delikatnością i elegancją podkreśla wytworność sukienki. Sandały dobrane pod kolor kreacji, żeby nie odwracać od niej uwagi. I torebka Fendi w brązie i ze złotymi detalami jako dopełnienie. Mogłabym mieć na sobie ten zestaw codziennie. Plus milion do pewności siebie!
sukienka - Zara
buty - Mango
torebka - Fendi
okulary - Versace